Gustaw Fit Blog

Your are unique lovely people. Read my blog for why.



In many posts – please scroll below Polish version to get to English version or vice-versa (not a rule!)
W wielu postach – proszę przewinąć w dół pod wersją polską, aby dotrzeć do wersji angielskiej lub odwrotnie (nie jest to reguła!)

Absolutny absurd „Porządków miłości” według Berta Hellingera

Mgła opadała nisko nad fiordem, gdy Rolf dociągał skórzane paski płaszcza. Topór wisiał u jego boku, ostrze wypolerowane, gotowe. Za nim Svefa stała boso na trawie pokrytej rosą, otulona szczelnie wełnianym szalem. Ich dwoje dzieci, o blond włosach i śpiących oczach, kurczowo trzymało się jej nóg.

Rolf odwrócił się i uklęknął. Ucałował każde dziecko w czoło, przy najmłodszym zatrzymując się chwilę dłużej. Powoli wstał i spojrzał na Svefę. Ich spojrzenia się spotkały – cisza powiedziała to, czego nie potrafiły słowa. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego piersi.

– Wrócisz – wyszeptała.

– Będę walczył, by tak się stało.

Niedaleko stał Sven, ze skrzyżowanymi ramionami, jego masywna sylwetka rzucała cień na łódź. Miał na sobie wilczą skórę, a jego broda była wilgotna od porannego szronu.

Svefa podeszła do niego. – Sven – powiedziała cicho – zaopiekuj się nim.

Spojrzał na nią, potem na Rolfa, i znów na nią. Kiwnął cicho głową. – Zaopiekuję się.

Łódź odbiła od brzegu. Svefa stała na wybrzeżu długo po tym, jak żagiel zniknął we mgle.

Płomienie wznosiły się ku wieczornemu niebu. Wioska płonęła. Krzyki odbijały się echem od wzgórz, lecz wśród hałasu rozbrzmiewały też okrzyki i śmiech młodych wojowników – chłopców bawiących się w mężczyzn w świetle ognia.

Cztery miesiące później.

Śnieg spadał na północny obóz niczym szept. Rolf siedział samotnie na pniu, wpatrzony w żar dogasającego ognia. Jego broda urosła dziko, a oczy przygasły od zmęczenia. Zimno mu nie przeszkadzało. Cisza – tak.

Sven podszedł, śnieg trzeszczał pod jego stopami. Usiadł obok Rolfa bez słowa. Ogień trzaskał. Powietrze było ciężkie.

Rolf nagle odwrócił się i objął Svena. Nie był to wojowniczy uścisk na plecy, ani bratni uścisk za ramię. To był pełny, bezsłowny gest. Ludzki zasięg przez przepaść samotności. Cztery miesiące bez ciepła miłości, bez czyjegoś dotyku – wyjałowiły go.

Ramiona Svena objęły go – powoli, lecz mocno. Trwali w tym uścisku, z ich piersi unosiły się ciche jęki, jak para z gorącego źródła.

– Tsh – mruknął w końcu Sven. – Zaopiekuję się tobą.


W kulturze wikingów mężczyźni często spędzali długie okresy z dala od domu – podczas sezonowych najazdów, wypraw handlowych czy eksploracji. Mimo reputacji brutalności, społeczeństwa nordyckie ceniły czystość i zdrowie fizyczne; wykopaliska pokazują, że używali grzebieni, pęset, a nawet czyścików do uszu (Jesch, 1991). Choć najazdy bywały brutalne, łącznie z przemocą seksualną (Brink & Price, 2008), sagi i zapisy archeologiczne sugerują, że więzi między mężczyznami mogły być głęboko emocjonalne – zwłaszcza podczas długich podróży. Intymność emocjonalna, obejmująca fizyczny komfort i wzajemną troskę, nie była stygmatyzowana jak w nowoczesnych modelach męskości. Co więcej, kobiety w społeczeństwie wikingów miały więcej praw niż w wielu kulturach współczesnych – mogły się rozwodzić, posiadać majątek i cieszyły się szacunkiem zarówno w domu, jak i w prawie (Jochens, 1995).

W wielu rdzennych kulturach Ameryki Północnej, szczególnie wśród plemion takich jak Lakota czy Irokezi, pokrewieństwo wykraczało poza więzy biologiczne. Każdego w rozszerzonej rodzinie lub grupie można było nazywać „matką” lub „ojcem”, co odzwierciedlało wspólnotowe podejście do wychowywania i przynależności (Deloria, 1944). Adopcja była powszechna, a nawet dzieci „kradzione” podczas konfliktów międzyplemiennych często były całkowicie włączane do nowej rodziny – bez rozróżnienia między biologicznym a przybranym dzieckiem. W przeciwieństwie do sztywnych systemów rodowych w Europie, te kultury praktykowały płynną tożsamość opartą na rolach społecznych, a nie krwi (Schneider, 1984). Dziecko adoptowane traktowano z taką samą miłością, obowiązkami i statusem jak pozostałe.

Zarówno kultura wikingów, jak i rdzennych Amerykanów ukazują elastyczność w wyrażaniu emocji i definiowaniu rodziny – coś, co kontrastuje z europejskimi normami pośredniowiecznymi. W środowiskach ukształtowanych przez wojnę, przetrwanie i długie nieobecności, odporność emocjonalna często pochodziła z intymności między mężczyznami i wspólnotowego wychowywania dzieci. Te kultury pokazują, że systemy wsparcia emocjonalnego, szacunek płciowy i modele pokrewieństwa były dostosowywane do ludzkiej potrzeby więzi – nawet w obliczu przemocy i niepewności.


Bert Hellinger, twórca ustawień rodzinnych, wprowadził pojęcie „Porządków Miłości” – zestawu zasad, które według niego rządzą zdrowym przepływem miłości w systemie rodzinnym. Bazując na swoim doświadczeniu jako katolicki ksiądz i misjonarz w RPA, Hellinger kładł nacisk na hierarchię, przynależność i równowagę w relacjach. Według niego, miłość płynie najlepiej, gdy każdy zajmuje „właściwe” miejsce: dzieci nie powinny dźwigać emocjonalnych ciężarów rodziców, wcześniejsi partnerzy muszą być uznani przed wejściem w nowe związki, a każdy członek rodziny – nawet wykluczony czy zapomniany – musi otrzymać miejsce w pamięci systemu. Filozofia ta pomogła wielu ludziom zrozumieć traumę międzypokoleniową i nierozwiązany żal, używając dramatycznych odgrywań ról do odkrycia ukrytych dynamik.

Jednak ramy Hellingera mają poważne ograniczenia – zwłaszcza w ich sztywnej, quasi-religijnej strukturze moralnej. Jego „porządki” często odzwierciedlają konserwatywny światopogląd, zakładający tradycyjne role płciowe i hierarchie rodzinne jako uniwersalnie zdrowe lub naturalne. Może to marginalizować osoby żyjące w nienormatywnych strukturach rodzinnych (np. rodziny queer, rodziny z wyboru, osoby adoptowane) lub tych, którzy zerwali kontakt z przemocowymi krewnymi. Jego podejście skłania się też ku pomniejszaniu autonomii jednostki na rzecz lojalności systemowej – sugerując na przykład, że pojednanie z krzywdzącymi członkami rodziny jest duchowo konieczne. Choć silne jako metafora terapeutyczna, „Porządki Miłości” mogą patologizować tych, którzy odrzucają toksyczną lojalność i szukają uzdrowienia poza „systemem”. W dzisiejszym kontekście różnorodnych tożsamości i traum, model Hellingera może wydawać się emocjonalnie uproszczony, a nawet opresyjny.

To, co Hellinger rzeczywiście odkrył – poza strukturami i zasadami – to istnienie transformacyjnego pola, które pojawia się podczas ustawienia rodzinnego. To pole jest zbiorową, intuicyjną przestrzenią, w której reprezentanci (osoby stojące w roli członków rodziny lub elementów systemu) zaczynają odczuwać emocje, wrażenia ciała i ruchy, które zdają się odzwierciedlać wewnętrzne prawdy osoby szukającej uzdrowienia. To tak, jakby sam pokój stawał się żywą mapą niewidzialnych sił działających w systemie rodzinnym – żalu, winy, miłości, wykluczenia i tęsknoty – wszystko to wychodzi na powierzchnię bez znajomości historii rodziny. To zjawisko wymyka się logice, ale głęboko rezonuje z uczestnikami, często prowadząc do głębokiego wglądu emocjonalnego i ulgi.


Na przykład: kobieta zmagająca się z uporczywym lękiem ustawia konstelację z reprezentantami dla siebie, swojej matki i babki. W miarę rozwijania się ustawienia, reprezentantka babki – której kobieta nigdy nie poznała – nagle odczuwa głęboki smutek i poczucie wykluczenia. Ta emocja, nigdy nie nazwana w historii rodziny, ujawnia, że babka została umieszczona w zakładzie psychiatrycznym i nigdy po niej nie opłakiwano. Lęk, jak się okazuje, był formą nieświadomej lojalności wobec tego zapomnianego bólu.
W innym przypadku mężczyzna mający trudność z zaangażowaniem się w relację ustawia reprezentanta swojego ojca. Reprezentant natychmiast odwraca się plecami i mówi: „Nie mogę zostać.” Okazuje się, że ojciec opuścił rodzinę we wczesnym dzieciństwie, a mężczyzna wciąż czeka na niego emocjonalnie – utknął w tej samej postawie, niezdolny do pełnego wejścia w dorosłe relacje.

Doświadczenia te pokazują, jak pole transformacyjne może ujawniać prawdy, do których trudno dotrzeć za pomocą racjonalnej analizy czy terapii rozmową. Tworzy ono przestrzeń rytualną, w której może nastąpić uzdrowienie poprzez nadanie głosu i formy temu, co zostało stłumione lub zignorowane. Choć proces może wydawać się mistyczny, często odblokowuje głębokie zmiany psychiczne – czasem już samo milczące bycie świadkiem lub prosty gest, jak ukłon czy uścisk, wystarczają. W tym polu jednostki nie są postrzegane jako „zepsute” – są uwięzione w systemowych wzorcach, które można z miłością rozplątać. To, być może bardziej niż jego moralna struktura, jest prawdziwym wkładem Hellingera: sposobem na to, by uczynić niewidzialne widzialnym i pozwolić uzdrowieniu wyłonić się z obecności, a nie z kontroli.


To pole transformacji nie jest unikalne dla ustawień rodzinnych. Podobne zjawiska były opisywane przez wielu przedstawicieli nurtu NLP i pokrewnych tradycji terapeutycznych. Stephen Gilligan, uczeń Miltona Ericksona i jeden z pierwszych współtwórców NLP, mówi o „Polu Generatywnym” – przestrzeni, w której świadomy umysł się rozluźnia, a głębsze wzorce tożsamości, kreatywności i uzdrowienia wyłaniają się przez relację i obecność. Praca Gilligana z Transami Generatywnymi często polega na współtworzeniu pola między terapeutą a klientem, gdzie zmiana nie pochodzi z instrukcji ani techniki, ale z rezonansu i połączenia z czymś większym niż jednostkowe ego. Podobnie Robert Dilts i Judith DeLozier badali, jak energia grupowa i symboliczna reprezentacja tworzą potężne kontenery przemiany – bez konieczności sztywnych struktur czy hierarchii.

Malidoma Somé, zachodnioafrykański szaman i uczony, opisał podobne pola w swoich rytuałach tradycji Dagara. W jego kulturze rytuał wspólnotowy i kontakt z przodkami otwierał to, co nazywał „portalem” do Innego Świata – świętą przestrzenią, w której uzdrowienie, jasność i reintegracja dokonują się poprzez działanie symboliczne, opowieści, bębny lub samą obecność. To, co łączy te praktyki, to nie dogmat, lecz głębia: gotowość, by wyjść poza linearne myślenie w obszar, gdzie proces prowadzą odczucia, intuicja i inteligencja symboliczna. Niezależnie od tego, czy przestrzenią jest krąg wieśniaków, pokój terapeutyczny, czy przestrzeń coachingowa – coś „większego” zaczyna się poruszać, gdy pozwalamy sobie naprawdę się pojawić i słuchać całym ciałem i istotą.

Te pola nie potrzebują porządku – potrzebują otwartości. Niezależnie od tego, czy nazwiemy to polem transformacyjnym, portalem, pojemnikiem czy wspólnym transem – pewne jest jedno: istnieje rodzaj „głębokiej dziury” w ludzkim doświadczeniu – miejsca tęsknoty i połączenia z czymś poza ego, gdzie może się pojawić uzdrowienie i wgląd. Może to wyglądać jak chaos, emocja, bezruch lub symboliczna gra. Nie można tego kontrolować, ale można to zaprosić. W tym sensie Hellinger nie wymyślił pola – jedynie nazwał jeden ze sposobów, by do niego wejść. Głębsza prawda brzmi: od zawsze wiedzieliśmy, jak się gromadzić, być świadkami i pozwalać, by niewidzialne przemówiło.


Gabor Maté opisuje „dziurę w duszy” – wewnętrzną pustkę, często zrodzoną z wczesnego rozłączenia, traumy lub niezaspokojonych potrzeb emocjonalnych. Twierdzi, że żadna zewnętrzna zdobycz ani substancja nie może wypełnić tej pustki; uzdrowienie wymaga ponownego połączenia się z utraconymi częściami siebie poprzez obecność, współczucie i autentyczną ekspresję. A co, jeśli ta dziura, zamiast być raną do załatania, jest otwarciem – bramą do pola generatywnego, do tego, co Stephen Gilligan nazywa „nieświadomością twórczą”? W tym ujęciu dziura nie jest patologią, lecz potencjałem. Wymaga od nas nie naprawiania, lecz wchodzenia w nią – raz za razem – poprzez stany twórcze, które łączą nas z tym, co Jung nazwał numinotycznym: ogromną, dziką, życiodajną siłą, która nie zna porządku i objawia się, gdy zostanie zaproszona.

Ta generatywna siła nie zna zasad. Jest nieokiełznana, cykliczna i poza moralnymi instrukcjami. Żyje w muzyce, tańcu, improwizacji i symbolicznych aktach, które przeprogramowują mózg i ciało w kierunku integracji. Nauka o mózgu wspiera to podejście: badania nad neuroplastycznością i stanami przepływu (np. Csikszentmihalyi, 1990; Siegel, 2010) pokazują, że momenty głębokiego zanurzenia twórczego przekształcają ścieżki neuronalne, pomagając nam przetwarzać traumę i odzyskać sprawczość. Gdy wchodzimy w takie stany – poprzez sztukę, rytuał, opowieść lub ruch – aktywujemy sieć trybu domyślnego i wyciszamy wewnętrznego krytyka. To nie tylko ekspresja – to naprawa egzystencjalna. W terapii traumy i uzdrawianiu rdzennym – tworzenie staje się językiem, przez który życie znów nas odnajduje.

Jak kiedyś powiedziałem po polsku: „Kreatywność tworzy połączenie przez tę dziurę do siły życia.” Gdy kreatywność znika, jej miejsce zajmuje strach i rozłączenie. Zaniedbana dziura zaczyna się zamykać. Kurczymy się. Wygrywa lęk. Ale gdy otwieramy się na tworzenie, szepczemy do siły: „Chodź, zaopiekuję się tobą.” Gdy odrzucamy twórczość, niechcący karmimy lęk. Zniszczenie również jest częścią tworzenia – każdy ogień robi miejsce dla nowego wzrostu. W ujęciu jungowskim śmierć starego „ja” jest niezbędna do indywiduacji. Zniszczenie nie jest wrogiem – jest oczyszczeniem. A czasem najbardziej radykalnym aktem jest przytrzymać je delikatnie.

Więc pytanie nie brzmi: jak wypełnić tę dziurę, jak się organizować, ani nawet jak siebie naprawić. Pytanie brzmi: Jak często jesteśmy gotowi stanąć na jej krawędzi, przemówić do ciemności – i pozwolić życiu odpowiedzieć?

The mist clung low to the fjord as Rolf tightened the leather straps on his cloak. His axe hung at his side, blade polished, ready. Behind him, Svefa stood barefoot on the dew-covered grass, a wool shawl wrapped tightly around her shoulders. Their two children, blonde-haired and sleepy-eyed, clutched her legs.

Rolf turned and knelt. He kissed each child on the forehead, lingering a moment longer on the youngest. He rose slowly and looked at Svefa. Their eyes locked, and the quiet said what words couldn’t. She reached out, placing a hand on his chest.

“You’ll come back,” she whispered.

“I’ll fight to.”

Sven stood nearby, arms crossed, his massive frame shadowing the longboat. He wore a wolfskin and his beard was damp with morning frost.

Svefa stepped toward him. “Sven,” she said softly, “take care of him.”

He looked at her, then to Rolf, then back. A quiet nod. “I will.”

The boat pushed off. Svefa stood on the shoreline long after the sail vanished behind the mist.

Flames rose into the twilight sky. The village burned. Screams echoed between the hills, but among the noise were the shouts and laughter of young warriors—boys playing men in the firelight.

Four months later.

Snow fell like whispers across the northern camp. Rolf sat alone on a stump, gazing into the embers of the dying fire. His beard had grown wild, his eyes dull with weariness. The cold didn’t bother him. The silence did.

Sven walked over, crunching snow underfoot. He sat beside Rolf without a word. The fire crackled. The air hung heavy.

Rolf turned suddenly and wrapped his arms around Sven. It was not a warrior’s clap on the back, not a brother’s shoulder grip. It was a full, wordless grasp. A human reach across a chasm of loneliness. Four months without the warmth of love, without being held, had hollowed him.

Sven’s arms came around him, slow but firm. They held each other, silent groans rising from their chests like steam.

“Tsh,” Sven muttered finally. “I’ll take care of you.”


In Viking culture, it was common for men to spend long periods away from their families during seasonal raids, trade expeditions, or explorations. Despite their reputation for brutality, Norse societies valued cleanliness and physical health; excavations reveal that Vikings used grooming tools such as combs, tweezers, and even ear cleaners (Jesch, 1991). While raids did often involve violence, including sexual violence (Brink & Price, 2008), sagas and archaeological records suggest that bonds between men could be emotionally rich, especially during long journeys. Emotional intimacy, including physical comfort and mutual care, was not stigmatized in the way it might be in modern masculinities. Moreover, women in Viking society held more rights than in many contemporary cultures — they could divorce, own property, and were deeply respected within the household and in law (Jochens, 1995).

In many Indigenous cultures of North America, particularly among tribes like the Lakota and Iroquois, kinship extended beyond biological ties. Everyone in the extended household or band could be referred to as “mother” or “father,” reflecting a communal sense of parenting and belonging (Deloria, 1944). Adoption was widespread, and even the act of stealing children during intertribal conflicts often led to their full integration into the new family, with no distinction between adopted and biological children. Unlike rigid lineage-based systems in Europe, these cultures practiced fluid identity formation rooted in social roles rather than blood (Schneider, 1984). Once adopted, a child was treated with the same love, duties, and status as any other family member.

Both Viking and Native North American cultures display a flexibility in emotional expression and familial identity that contrasts with many post-medieval European norms. In environments shaped by war, survival, and long absences from home, emotional resilience often came from shared intimacy among men and communal child-rearing. These cultures reveal how emotional support systems, gender respect, and kinship models were adapted to suit the human need for connection, even amid violence or uncertainty.


Bert Hellinger, the founder of Family Constellations, introduced the concept of the Orders of Love—a set of principles he believed governed the healthy flow of love in family systems. Drawing heavily from his background as a Catholic priest and missionary in South Africa, Hellinger emphasized hierarchy, belonging, and balance in relationships. According to him, love flows best when each person occupies their “rightful” place: children should not take on the emotional burdens of their parents, earlier partners must be acknowledged before new ones are embraced, and everyone in the family, including those who were excluded or forgotten, must be given a place in the systemic memory. The philosophy has helped many understand intergenerational trauma and unresolved grief, using dramatic role-play to unearth hidden family dynamics.

However, Hellinger’s framework has significant limitations—especially in its rigid, quasi-religious moral structure. His “orders” often reflect a conservative worldview that assumes traditional gender roles and family hierarchies as universally healthy or natural. This can marginalize people in non-normative family structures (e.g., queer families, chosen families, adopted individuals) or those who have severed ties with abusive relatives. Furthermore, his approach tends to downplay individual autonomy in favor of systemic loyalty—suggesting, for instance, that reconciliation with harmful family members is spiritually necessary. While powerful as a therapeutic metaphor, the Orders of Love risk pathologizing those who reject toxic loyalty or seek healing outside of “the system.” In modern contexts of diverse identities and traumas, Hellinger’s model can feel emotionally simplistic and even oppressive.


What Bert Hellinger truly uncovered—beyond the structures and rules—was the presence of a transformational field that emerges during a Family Constellation. This field is a collective, intuitive space where representatives (people standing in for family members or elements of a system) begin to experience emotions, bodily sensations, and movements that seem to reflect the inner truths of the person seeking healing. It is as if the room itself becomes a living map of the unseen forces within a family system—grief, guilt, love, exclusion, and longing—all surfacing without prior knowledge of the family story. This phenomenon defies logic but resonates deeply with those present, often leading to profound emotional insight and release.

For example, a woman working through persistent anxiety might set up a constellation with representatives for herself, her mother, and her grandmother. As the constellation unfolds, the representative for the grandmother—whom the woman never met—suddenly feels a deep sadness and a sense of exile. This emotion, unspoken in the family history, reveals that the grandmother was institutionalized and never mourned. The anxiety, it turns out, was a form of unconscious loyalty to that forgotten pain. In another case, a man struggling with commitment places a representative for his father in the field. The representative immediately turns his back and says, “I can’t stay.” It emerges that the father left the family early, and the man is still waiting for him emotionally—stuck in the same stance, unable to fully enter into adult relationships.

These experiences highlight how the transformational field can surface truths that are not easily accessed by rational analysis or talk therapy. It creates a ritual space where healing can occur by giving voice and form to what has been suppressed or ignored. While the process may seem mystical, it often unlocks deep psychological shifts—sometimes just through silent witnessing or a simple gesture like a bow or an embrace. In this field, individuals are not broken or pathologized; they are seen as entangled in systemic patterns that can be lovingly resolved. This, perhaps more than his moral framework, is Hellinger’s true contribution: a way to make the invisible visible and to allow healing to emerge from presence, not control.


This transformational field is not unique to Family Constellations. Similar phenomena have been observed and described by many in the NLP lineage and related therapeutic traditions. Stephen Gilligan, a student of Milton Erickson and one of the early NLP contributors, speaks of the “Generative Field”—a space where the conscious mind relaxes and deeper patterns of identity, creativity, and healing emerge through relationship and presence. Gilligan’s Generative Trance work often involves co-creating a field between practitioner and client, where change does not come from instruction or technique, but from resonance and connection to something larger than the self. Likewise, Robert Dilts and Judith DeLozier have explored how group energy and symbolic representation create powerful containers for transformation, without requiring fixed structures or hierarchies.

Malidoma Somé, a West African shaman and scholar, described similar fields in his traditional Dagara rituals. In his culture, communal ritual and connection with the ancestors open what he called a “portal” to the Otherworld—a sacred space where healing, clarity, and reintegration happen through symbolic action, storytelling, drumming, or simple presence. What these practices share is not dogma but depth: a willingness to step beyond linear thinking into a realm where felt sense, intuition, and symbolic intelligence guide the process. Whether the setting is a circle of villagers, a psychotherapy room, or a coaching space, something “larger” begins to move when we allow ourselves to truly show up and listen with the whole body and being.

These fields do not require order—they require openness. Whether we call it a transformational field, a portal, a container, or a shared trance, all we can say for sure is that there is a kind of “deep hole” in human experience—a place of longing and connection to something beyond ego, where healing and insight can arise. It may look like chaos, emotion, stillness, or symbolic play. It cannot be controlled, but it can be invited. In that sense, Hellinger didn’t invent the field—he simply named one way to access it. The deeper truth is: we have always known how to gather, to witness, and to let the invisible speak.


Gabor Maté describes the “hole in the soul”—an inner emptiness often born from early disconnection, trauma, or unmet emotional needs. He argues that no external achievement or substance can fill this void; instead, healing requires reconnecting with the lost parts of ourselves through presence, compassion, and authentic expression. What if this hole, rather than being a wound to be closed, is actually an opening—a gateway to the generative field, to what Stephen Gilligan calls “the creative unconscious”? In this view, the hole is not pathology, but potential. It requires us not to fix, but to enter it, again and again, through creative states that connect us to what Jung called the numinous: the vast, wild, life-giving force that defies order and erupts when invited.

This generative force does not care for rules. It is untamed, cyclical, and beyond moral instruction. It lives in music, dance, improvisation, and symbolic acts that rewire the brain and body for integration. Neuroscience supports this idea: research on neuroplasticity and flow states (e.g., Csikszentmihalyi, 1990; Siegel, 2010) shows that moments of deep creative immersion re-pattern neural pathways, helping us process trauma and recover agency. When we engage in such states—through art, ritual, storytelling, or movement—we activate the default mode network and quiet the inner critic. This is not just self-expression; it is existential repair. In trauma therapy and Indigenous healing alike, creation becomes the language through which life reclaims us.

As I once said in Polish: “Kreatywność tworzy połączenie przez tę dziurę do siły życia”—creativity builds a bridge through that hole to the life force. When creativity is absent, fear and disconnection take its place. The hole, neglected, begins to close. We shrink. Fear wins. But when we open to creation, we whisper to the force: “Come, I will take care of you.” When we reject creation, we inadvertently feed fear. Destruction, too, is part of creation—every fire makes space for new growth. In Jungian terms, the death of the old self is necessary for individuation. Destruction is not the enemy—it is the clearing. And sometimes, the most radical act is to hold it gently.

So then, the question is not how to fill the hole, or even how to fix ourselves. The question is: How often are we willing to stand at its edge, speak into the dark, and let life answer back?


Leave a comment